„Die chocheln, grosse die chocheln” – czyli jak Polak z Niemcem dwadzieścia lat temu.
Lato 1998 r. Pireneje Atlantyckie. Camping Ferme Erromardie w Saint Jean de Luz. Dłuższy postój po męczącej, trzydniowej podróży autostopem z Polski. W recepcji campingu pytają nas gdzie mamy auto? A my nie mamy, z Polski jesteśmy. Większość jeżdżących aut po Polsce tutaj by nie dojechało. Takie czasy.
– Uuuuu la la? – słyszę z podziwem. – To strasznie daleko!
Rozbijam malutką chińską dwójeczkę. Mam malutką kuchenkę na gaz na której ledwo mieści się mały metalowy kubek, idealny by rano mieć gorącą kawę. Mam też taki niezbędnik: łyżka i widelec. To na wypadek gdybym postanowił ugotować coś więcej czyli jakąś zupkę instant albo jajko. Reszta potrzebnego sprzętu znajduje się w sprytnym scyzoryku z nieocenionym korkociągiem. Generalnie to wszystko z mojej kuchni.
Zaczyna się weekend. Gęściej robi się na campingu. Obok mojej chińskiej dwójeczki rozbitej pod rozłożystą pinią powstaje osiedle. Po lewej stronie rozbijają się Francuzi, a po prawej Niemcy. Młodzi Francuzi przyjechali każdy swoim autem, mają rozbity jeden średni namiot, wciąż słuchają muzyki, ciągle włażą do zadymionego namiotu i cały czas kaszlą. Ciągle się chichrają. Za to Niemcy są niesamowicie zorganizowani. Przemyślanie ustawili auta i rozbili wielkie namioty z przedsionkami. Maja krzesła, stoły, nawet dywaniki. Ich obóz przypomina warownię, ale taką pokojową. Uśmiechamy się życzliwie do siebie. Z lewej strony bonżur, pośrodku dzień dobry, a z prawej guten morgen. Miło.
Leniwe sobotnie popołudnie. Leżę sobie przed malutką chińską dwójeczką i gotuję jajko. Francuzi kaszlą, Niemcy gotują kolację. Słyszę charakterystyczny dźwięk przesypywanych muli. Z podziwem patrzę na wielopalnikową kuchnię na której stoi wielki garnek do którego kameraden przesypuje atlantyckie mule. O będzie piękna, wystawna, pewnie pyszna, regionalna kolacja!
I tak patrzę w gotujące się moje jajko gdy staje nade mną sąsiad, kucharz od muli. I pyta mnie czy mógłby pożyczyć ode mnie łyżkę? Chcesz pożyczyć ode mnie łyżkę? Tę jedną, moją łyżkę z niezbędnika? Czy może tę małą, którą mieszam sobie kawę?
– Nie, żadną łyżkę czy łyżeczkę. On pokazuje dłonią rysując obraz kopułki, a raczej sądząc po rozmiarze rysowanych kręgów kopuły. Ale z tego co pokazuje to ta kopuła ma jeszcze przynajmniej metrową rączkę i nazywa się… uwaga co on do mnie mówi:
– Kochloffel, kochloffel grosse.
– A chcesz pożyczyć die hocheln? Grosse hocheln? Taką dużą chochlę? – dopytuję
– Ja, ja hocheln.
– Trzeba było tak od razu. Pewnie, że ci pomogę. Na naszych twarzach jest już nić zrozumienia. On wie, że ja już wiem o co on pyta i wie, że będę mógł mu pomóc.
– A to poczekaj. Zaraz sprawdzę w mojej chińskiej malutkiej dwójeczce czy gdzieś mi się nie zawieruszyła. Wkładam tam głowę, po chwili obracam się, patrzę na niego i mówię:
– Niestety, też zapomniałem.