Tatry Zachodnie, parking pod Spaloną, 365 km od Wrocławia.
Jest sobota. Około 20-tej z kawałkiem podejmuję decyzję: wyjazd w Tatry Zachodnie, cel – Rohacze. Chwilę po pierwszej jestem na parkingu w Spalonej. Fotel do tyłu, śpiwór, kurtka pod głowę, budzik na 6.45 i sen. Wstaję przed budzikiem, moi sąsiedzi z parkingu smażą już jajecznicę. Okazuje się, że takich jak ja jest tu więcej. Jem szybkie śniadanko po czym ruszam w drogę do Tatliakovej Chaty. Asfaltowy odcinek trasy w sam raz na wybudzenie i oswojenie z Tatrami. Pod chatą jestem po niespełna godzinie. Nie zaszczycam jej teraz swoją obecnością. Ruszam dalej zielonym szlakiem. Szybko osiągam Sedlo Zbrat 1656 m skąd już rzut beretem do szczytu Rakonia 1879 m. Tu obowiązkowe docieplenie. Wieje wiatr, liczę że może przedmucha te zwaliste chmury kotłujące się nad Rohaczami. W tle Wołowiec i pierwsze dwa tysiące na tej wycieczce. Na Wołowcu robię dłuższy postój, bo ładne widoki na okoliczne szczyty.
Oczywiście wciągam drugie śniadanie i obowiązkową herbatkę po czym ruszam dalej w drogę, w dół na Jamnickie Sedlo 1906 m. Stąd znów pod górę. Cel Ostry Rohacz 2084 m. Coraz większe ekspozycje ukrywają chmury. Przedmuchy ukazują prawdziwe, ponad dwustumetrowe wysokości. Przyznam, że w tych podmuchach ogarnia mnie lekki niepokój tym bardziej, że pojawiają się stromizny do pokonania których przydatne mogą być łańcuchy.
Ile się da daję rade bez ich pomocy. Są momenty, że okazują się niezbędne. Jednak tymi łańcuchami to jest tak, że ja jakoś im tak nie wierzę. Podświadomie unikam z nimi kontaktu, jednak z tyłu głowy mam je w zapasie gdyby coś się działo niepokojącego. Tak pokonuję Rohackiego Konia. Jakoś tak bezmyślnie, z automatu. Kiedy mam go za sobą dociera do mnie, że to chyba był ten moment. Moment o którym czytałem „Koń skalny – najtrudniejsze miejsce w grani Rohacza Ostrego” (Mariusz Zaruski przebył ten fragment zimą 1912 r.). Teraz nie ma czasu na rozważania koń czy nie koń. Idę dalej. Jestem na drugim tego dnia dwutysięczniku. Wow!
Wiatr nie odpuszcza, zaczynam dostrzegać, że jak zwalniam tempo robi się zimniej. Może to na skutek tych wilgotnych owiewających mnie chmur. Tak w okolicach odbicia na Baraniec dopada mnie zmęczenie. Zaczynam czuć nieznane mi bóle. Plecak staje się cięższy, kroki coraz mniejsze. Na Rohaczu Płaczliwym (2125 m) będącym kulminacją dzisiejszego przejścia najzwyczajniej w świecie nie chce mi się iść dalej. Każde następne metry to wypatrywanie zejścia do Smutnej Przełęczy. Widoków zero, kamienie, wiatr, chmury, kamienie. Od szczytu Ostrego Rohacza nikogo na trasie. Dopiero przy zejściu z Płaczliwego są jacyś ludzie, a i widoczność się poprawia. Widać Rakonia i szczyt Wołowca w słońcu. Na Ostrym Rohaczu dobra widoczność zatrzymuje się. Pojawia się szary kocioł chmur znikających gdzieś w Smutnej Dolinie. Kiedyś czytałem gdzieś o takim widoku na Fuertavenurze na plaży Cofetta za Pico de la Zarza. Tam, tak właśnie kotłują się często chmury. Owiewają góry półwyspu Jandia z impetem po czym opadają na Cofettę i zakręcają ginąc pod szczytami. I tak jest dzisiaj, tutaj pod Rohaczami w Smutnej Dolinie, którą pokonuję w ślimaczym tempie.
Oj dał mi ten dzień w kości. Rosół w schronisku to antidotum na wszelkie boleści. Teraz jeszcze zejście tą samą drogą do parkingu. Na asfalcie czuję już każdy kamień w bucie, nawet ten najdrobniejszy, nawet nieistniejący. Kilka minut po siedemnastej jestem po wycieczce. Te 18 km i ponad 1400 m przewyższeń zajęło mi dziesięć godzin. Dużo, ale zważywszy kilka kilo sprzętu foto i wyczekiwania na „lepsze” foto warunki oraz kryzys od Płaczliwego Rohacza w sumie nie jest źle. Nie o tempo tu chodziło, a raczej o przyjemności dla duszy, bo o ciele nie wspomnę. O 22 z minutami byłem we Wrocławiu. Cała wycieczka w Tatry Zachodnie zajęła mi nieco ponad 26 godzin. Rekonwalescencja – rekordowe pięć kolejnych dni.