Brak dokładnych map, lakoniczne wzmianki w przewodnikach, tylko krótki, mało precyzyjny opis podjazdu i podejścia, który znalazłem, zapowiadał czystą łamigłówkę i trasę na orientację. Takie są Góry Białe (Lefka Ori) w zachodniej Krecie…
Na pomysł wyprawy na tę drugą co do wielkości górę Krety, Pachnes (2453 m n.p.m.), będącą najwyższym szczytem Gór Białych (Lefka Ori) wpadłem dość przypadkowo, zbierając informacje na temat tej greckiej wyspy. Przeglądając dostępne strony natrafiłem na kilka ogólnikowych wzmianek z wypraw na ten szczyt. Czemu nie wybrałem najwyższego, a ten który jest drugi? – bo z dostępnych opisów wynikało, że o ile wycieczka na szczyt Psiloritis (zwany też Timos Stawros czy Ida – o wysokości 2456 m n.p.m.) jest spacerkiem, to wycieczka na Pachnes może nosić znamiona wyprawy. Brak dokładnych map, lakoniczne wzmianki w przewodnikach, tylko krótki, mało precyzyjny opis podjazdu i podejścia, który znalazłem, zapowiadał czystą łamigłówkę i trasę na orientację.

Niedziela, 17 sierpnia godz. 3.00 rano. Jest nas trzech. Uczestnicy to męska część wspólnie urlopujących w Kolimvari. Pakujemy się do wcześniej wypożyczonego Hyundai Tucsona i w gąszczu ciemnej nocy wyjeżdżamy ze śpiącego miasteczka kierując się jedyną autostradopodobną drogę w kierunku Chani. Chcemy przedostać się na południową stronę wyspy do liczącej niespełna trzy setki mieszkańców, nadmorskiej miejscowości Chora Sfakion. W końcu udaje nam się trafić na właściwą drogę (jak się później okaże to stwierdzenie będzie naszym ulubionym tego dnia) i pniemy się asfaltem do góry po bardzo krętej momentami szosie. Cicho, głucho, ciemno. W światłach auta migocą mijane skały i drzewa. Nagle w błysku reflektorów auta naszym oczom ukazują się leżące na drodze bezwładne ciała. Hamujemy! To stado kóz śpi sobie beztrosko na rozgrzanym za dnia ciepłem słońca asfalcie. I nic sobie nie robi z naszego mrugania światłami. Wyskakuję z auta szykując się do siłowego rozwiązania mającego utorować nam drogę. Profilaktycznie gwiżdżę jak rasowy kreteński pasterz i stado w popłochu zrywa się ze snu usuwając się z drogi. Jedziemy dalej, a ja myślę, że dziś to raczej jeszcze nikt tędy nie jechał. Droga jest bardzo wymagająca czujności. Asfalt wije się kręto w górę, pobocze nie jest zabezpieczone żadna barierką, momentami jedziemy szutrem. Gdy docieramy na południowe wybrzeże do Chora Sfakion zaczyna świtać. Powoli znad gór zaczyna towarzyszyć nam brzask, a w spokojnym morzu, od zachodniej jego strony odbija się księżyc. Cisza i nic.
Anópoli. W górę! Mijamy śpiącą Chora Sfakion i zaczynamy podjazd serpentyną do położonej na wysokości ok. 600 m n.p.m. Anopoli. Z moich notatek wynika, że będzie jeszcze trochę asfaltu, a potem już szuter. Tucson trzyma się dobrze drogi. Mijamy Anopoli gdzie zasięgnąwszy języka u mijanego pasterza skręcamy na północ szukając drogi w kierunku Pachnes. Szukamy jej kilkakrotnie, gubiąc się na szutrowych, krętych ścieżkach.

Szlak na Pachnes. Jedyna mapa którą mam obnaża swoje braki. Nijak przystaje do rzeczywistości. Mimo, że zbocza są niezbyt gęsto porośnięte drzewami trudno znaleźć właściwy podjazd. Założenie, aby jechać pod górę i lekko w prawo okazuje się na tyle słuszne, że po kilku błędach trafiamy na właściwy kierunek. Gdzieniegdzie widać oznakowania . Powoli, pośród przerzedzającego się lasu szutrowa nawierzchnia zamienia się w kamienistą. Na coraz bardziej krętej drodze leżą kamienie wielkości kasku, Tucson zaczyna się męczyć, więc włączamy napęd na cztery kółka i zaczynamy powoli wtaczać się pod górę. Stopniowo za oknem jawi się gęsty las – chyba najładniejszy jaki widziałem na Krecie. Po kilku kilometrach momentami stromego podjazdu zaczyna być coraz bardziej rzadki, by w końcu zaniknąć zupełnie. Dookoła krajobraz iście księżycowy. Podjazd trwa ok. godziny i kończy się na wysokości ok. 1750 m n.p.m. Jest 8.15. Dookoła skalna pustynia i ani żywej duszy. Trwa żywiołowa dyskusja, który z otaczających szczytów jest tym największym. Przez obiektyw aparatu ściągam krzyżyk i kopczyk: Pachnes!
Teraz trzeba znaleźć następne charakterystyczne punkty z posiadanych przeze mnie opisów: min. przestrzeloną metalową strzałkę na słupku wskazującą drogę na szczyt. Zaczynamy podejście. Najpierw kamienistą, stopniowo zanikającą drogą, a później szukając jakiejkolwiek ścieżki. Nie spodziewam się oznakowanej autostrady. Tutaj trzeba wytężyć dobrze wzrok, bowiem jedynym drogowskazem pośród skalistego zbocza są kamienne kopczyki układane przez naszych poprzedników zlewające się z otoczeniem. Należy dobrze przyjrzeć się, by odnaleźć i odróżnić kopczyki z kamieni uformowane ręka ludzką od tych które ułożyła natura. Podpowiedzią, że idziesz we właściwym kierunku są także ślady czerwonej farby na kamieniach. Można, co też uczyniłem, zasugerować się także ścieżkami po których przemierzają kozy w poszukiwaniu pożywienia. O tej porze roku niewiele jest w tym miejscu zielonych roślinek, ale mimo panujących upałów coś tam nawet gdzieniegdzie rośnie, a nawet kwitnie.

W moich towarzyszach wyprawy zaczyna wdawać się pierwsze zwątpienie w osiągniecie celu tej wycieczki. Zaczynają zbytnio kombinować na podejściu, którego trzeba szukać. Wątpią w jego istnienie. Efekt jest taki, że rozłazimy się po stoku idąc po obsuwającym się zboczu. W końcu idąc zygzakiem trafiam na ścieżkę i typuję dalszy cel założywszy, że gdzieś tam będzie przełęcz i tabliczka. Po chwili wspinaczki jestem na przełęczy. Czekając na kolegów wiem już, iż dziś celu to my nie osiągniemy. Jest 9.30, my mamy może z litr wody i kilka ciastek, a napis wyryty na przestrzelonej strzałce brzmi: Pachnes 2453 – 2,5 h. Jedynym pozytywnym faktem jest rześki wiaterek wiejący z północy, który studzi nieco wzmagający się skwar.

Planując wyjazd zakładałem, że do Kolimvari wrócimy tak gdzieś ok. godz. 12-14. Cóż za optymizm. Teraz stojąc pod strzałka, którą przed wyjazdem widziałem na zdjęciu wiem, że to w obecnej sytuacji jest niemożliwe. No i zarządzam odwrót, ale dopiero po 20 minutowym marszu w górę dobrze już widoczną ścieżką. Zatrzymujemy się na wysokości 2150 m n.p.m. Jest godz. 10.15 i robi się coraz bardziej gorąco. Michał ma dziś urodziny o czym zupełnie zapomniał. Przypominamy mu o tym wyciągając oryginalna kreteńską Raki i przepijając tradycyjne sto lat. Schodzimy w dół, do auta. Pachnes nie tym razem, ale jeszcze tu wrócę!
Sebastian Mierzwa, w drodze na Pachnes, sierpień 2008 r.
Ps. Dziewięć lat później ponownie wybrałem się na Pachnes. Na przełęczy ani śladu po metalowej strzałce. To własnie podczas tej wycieczki okazało się, że obraliśmy niewłaściwy szczyt za cel naszej wędrówki. Jak nam poszło? – o tym tutaj:
Kreta 2017 czyli bardzo intensywny weekend